- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? – spytała Gallia, rudowłosa wilczyca o ciemnobrązowych oczach.
-
Nabewno... dam radę... ubierz mi – powiedziałem ciągnąc w pysku spory
kij. Spojrzałem na nią. Nasze spojrzenia się spotkały. Gallia od razu
spuściła wzrok zarumieniając się. Dałem sobie spokój. Zaciągnąłem
ogromny badyl na kamień. Stanąłem na jeden z końców patyka, naprzeciwko
srebrno-błękitnej tafli jeziora Bonge. Na brzegu wody odbijały się
rozmaite drzewa – tu modrzew, trochę dalej wierzba, świerk, jodła.
Odwróciłem się. Za mną rozpościerał się ogromny, majestatyczny las. Mój
dom. Zamyśliłem się.
- Gotowy? – Gallia powiedziała to tak znienacka, że mało nie podskoczyłem.
- Przestraszyłam cię?
- Nie, skąd – bąknąłem – Ja się... niczego nie boję – skłamałem – A zresztą nie chce mi się o tym gadać. To co? Na trzy?
- Na trzy – westchnęła Gallia.
- Jeden...
- Trzy – krzyknęła wilczyca i wskoczyła na drugą stronę kija, a ja wyleciałem prosto do lodowatej wody. Gallia zaśmiała się:
- Masz rację, wilki potrafią latać – zobaczyła moją smutną minę - nie przejmuj się, jeszcze ci się uda!
- Taaak –
westchnąłem. Wyszedłem z wody i otrzepałem się – ale nie poleciałem,
bo... bo... bo nie byłem przygotowany – szczeknąłem. Latanie było moim
największym marzeniem i zamierzałem je spełnić, nawet jeśli to było nie
możliwe...
- Dobra,
dobra... Niech ci będzie... musimy wracać, ściemnia się już. Dziś pełnia
i nie chcę przegapić mojego ulubionego nocnego wycia – stwierdziła.
Spojrzałem w górę. Gallia miała rację. Wielka czerwono-złota kula
chyliła się ku tafli wody, która od pięknego zachodzącego słońca zrobiła
się w kolorze bardzo dojrzałej maliny. Niebo przy lesie stawało się
jeżynowo-fioletowe, a miejscami nawet granatowe. I poszliśmy. Zawracając
ostatni raz spojrzałem na niebo. Ujrzałem przelatujące ptaki. „Ach! Jak
ja bym chciał latać, być wolnym jak one, jak te piękne majestatyczne
łabędzie!” – pomyślałem – „one to muszą być naprawdę szczęśliwe... albo
nie doceniają daru, który dostały...”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz